Nie jesteśmy prorokami
z PABLOPAVO - wokalistą raggowego zespołu Vavamuffin, który zagra w Krakowie
- Kiedy po raz pierwszy chwyciłeś za mikrofon?
- Zajmowałem się muzyką na różne sposoby od dawna. Przez długi czas grałem na gitarze w kilku zespołach. Kiedy starsi koledzy podrzucili mi płyty jamajskich nawijaczy, zainspirowało mnie to do ułożenia pierwszych rymów. Nie bez znaczenia była też eksplozja popularności hip-hopu, która ośmieliła mnie do rapowania.
- Dlaczego zacząłeś rymować do raggowych, a nie hiphopowych podkładów?
- Jamajska muzyka była dla mnie ważniejsza. Było w niej więcej melodii niż w hip-hopie. Jest to połączenie śpiewu z rymowaniem.
- Łatwo jest rymować po polsku?
- Początkowo łamałem sobie język. Ale potraktowałem to jako wyzwanie. Słuchałem dużo francuskiej czy niemieckiej raggi. Podobało mi się, że tamtejsi wykonawcy rymują w ojczystych językach. Ponieważ nie znałem na tyle angielskiego, aby móc w nim wyrazić to, co chciałem, musiałem nagiąć polski do swoich potrzeb. A to nie było łatwe - przeszkadzał ustalony akcent czy mało jednosylabowych wyrazów. Zacząłem więc łamać reguły, aby dostosować język do muzyki.
- Między dziewięcioma osobami tworzącymi Vavamuffin jest spora różnica wieku. Jak trafiliście na siebie i założyliście zespół?
- Spotykaliśmy się na różnych koncertach. Z czasem zostaliśmy przyjaciółmi. Wtedy okazało się, że wszyscy chcemy robić muzykę.
- Dlaczego zdecydowaliście się rymować do podkładów tworzonych przez "żywe" instrumenty?
- Bo takiego zespołu raggowego nie było jeszcze w naszym kraju. Chcieliśmy ożywić konwencję. Granie na żywo okazało się bardziej ekscytujące - nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć.
- Spodziewaliście się, że wasz debiutancki album - "Vabang!" - zyska tak dużą popularność?
- To była kompletna niespodzianka. Nagraliśmy go w dwa tygodnie, za małe pieniądze, właściwie dla przyjaciół. W sukcesie, jaki odniósł, najbardziej ucieszyło nas to, że trafił również do słuchaczy spoza kręgu wyznaczanego przez fanów reggae.
- Długo czekaliśmy na wasz nowy album - "Inadibusu"...
- Ostatnio daliśmy ponad 250 występów. To pomogło nam zgrać się i obyć ze sobą, ale zabrało sporo czasu. Nie spieszyliśmy się z nagrywaniem - postanowiliśmy bardziej dopracować brzmienie. W efekcie powstała płyta lepsza od debiutu pod względem wykonawczym i produkcyjnym.
- W utworze "Poland Story" śpiewacie, że "muzyka bez historii jest jak drzewo bez korzeni"...
- Oddajemy w nim hołd prekursorom polskiego reggae. Gdyby nie oni - bylibyśmy dziś kimś innym. Ich muzyka działała na nas ze zdwojoną siłą, ponieważ była wykonywana w ojczystym języku. W latach 80. scena reggae w Polsce była swoistym fenomenem. Nie chciałbym, aby dokonania jej twórców poszły w zapomnienie.
- Tak jak oni, poruszacie w swych tekstach problemy społeczne i polityczne.
- Ragga ma dwa oblicza - "o babach i o sprawach". Podobnie jest z naszymi tekstami. Śpiewamy o zabawie, miłości, dziewczynach, ale nie unikamy prezentacji swych przemyśleń na temat tego, co dzieje się w Polsce i na świecie. Staramy się to wypośrodkować. Nie jesteśmy prorokami, którzy wskazują ludziom jak żyć.
- Posługujecie się specyficznym językiem - macie ambicję stworzenia czegoś na wzór slangu jamajskich rastamanów?
- Raczej nie - przecież nie mieszkamy w getcie. Oczywiście, wykorzystujemy zapożyczenia z angielskiego czy jamajskiego, ale używamy głównie polskiej mowy potocznej. Sięgamy również po gwarę warszawską. Czujemy się mocno związani ze swym miastem. Chcemy być rozumiani przez ludzi ulicy. Poza tym, każdy z trzech nawijaczy w Vavamuffin sam pisze swoje rymy - to sprawia, że nasz przekaz jest różnorodny.
- Muzyka reggae jest znów w Polsce bardzo popularna. Tymczasem zarówno największe media, jak i duże wytwórnie płytowe, niemal kompletnie ją ignorują. Dlaczego tak się dzieje?
- Show-binzes jest zamknięty na nowinki. Giganci fonografii nie chcą inwestować w to, czego nie znają i czego nie rozumieją. Ale może to się zmieni. We Francji czy w Niemczech najpopularniejsi wykonawcy reggae mają status gwiazd pop.
- Gdyby zwróciła się do was duża wytwórnia płytowa z propozycją kontraktu, zrezygnowaliście z obecnej pozycji niezależnego wykonawcy?
- Dzisiaj, kiedy chcę pogadać z szefem mojej wytwórni, po prostu do niego dzwonię. W dużej firmie nie miałbym na to szans. Teraz zarabia na mnie kilka, a nie kilkadziesiąt osób. Giganci odpalają artystom grosze. Dostaję przyzwoite pieniądze, o których wiem, że dzielone są sprawiedliwie. Wytwórnia pomaga nam również w załatwianiu koncertów - dzięki jej prywatnym kontaktom ciągle gramy w kraju i za granicą. No i najważniejsze - wszyscy kochamy reggae i jesteśmy przyjaciółmi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz